Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

nie się krzątająca, wchodząca i wychodząca, liczyć się nie mogła.
Admirował kunszt, z jakim piękna pani, nieposiadająca ortografii, umiała się ubierać. Tego dnia była na pozór z niezmierną prostotą, po domowemu, przybrana w suknię czarną, ale naszywaną jakiemiś sznurkami, fręzelkami, kutasikami w sposób tak cudowny, iż komornik arcydzieło to cenił na sumę, która o dostatkach pani dawała pojęcie wysokie.
Pani Henryka była dla gościa niezmiernie uprzejmą, i, choć widocznie mówić sama lubiła, bo gdy raz przyszła do słowa, bujała jak młody koń po stepie, jednak komornika, opowiadającego jej różne historyjki, słuchała z zajęciem.
Przy herbacie zaproponowała pani domu trochę essencyi ponczowej. Ona sama wlewała jej sobie tylko „supson,“ bo jej to doktór radził od migreny, Pampowskiemu zaś własnemi rączkami raz i drugi tak sowicie jej dodała do herbaty, iż go w wyśmienity humor złoty wprawiła.
Nie wygadywał się Pampowski nigdy, nawet po essencyi ponczowej z przeszłością swą, ale po niej, jak przy żywszem świetle obraz, dobitniej występował jego charakter.
Wdowa badała go.
— Ma pan familię?
— Niestety pani dobrodziejko — mówił komornik — rodziców straciłem w młodych latach, rodzeństwa nie mam, krewnych też żadnych.
— I nie smutno tak panu jednemu, samemu na świecie!
Pampowski się uśmiechnął.
— Nie myślę też tak pozostać — rzekł tajemniczo.
— Pan bo się powinieneś ożenić, z pana będzie mąż dobry? — mówiła wdowa.
— Pochlebiam sobie — odezwał się komornik — z pewnością najczulszym małżonkiem będę.
— No — i bardzo zazdrosnym? — figlarnie badała pani Bromberg.