Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

— Parrole d’honneur! — potwierdził chłopak chcąc pokręcić wąsa, którego mi jeszcze natura nie dała.
— Baron Mahlhagen groził mi pojedynkiem — mówił śmiejąc się Mahoński — dwa życia były zagrożone, zatem wolałem popełnić zuchwalstwo, niż być przyczyną dwu kryminałów.
Nierozbrojona tem tłumaczeniem wdowa zagryzła usta i oczy jej ciskały pioruny.
— Mam na moje uniewinnienie — dodał Mahoński — że pani sama zaprosiła komornika, zatem godzinę uważała za niezbyt opóźnioną.
— Tak, na wizytę znajomego — odparła głosem ostrym wdowa, ale nie na prezentowanie się w domu... Nie dokończyła...
Mahoński okazywał taką pewność siebie, tak był przekonanym, iż mu wybaczyć musi gospodyni, że mimo jej gniewu, uśmiechał się.
W czasie tego intermezzo hrabia Lucyś i baron topili oczy ciekawe w pięknej Brombergowej, śledząc każdy jej ruch, i że byli już po szampanie, okazując naiwnie admiracyę swą dla niej.
— Słowo onohu! — odezwał się Lucyś — pani jesteś tak oślepiająco piękną, że wszystkie szaleństwa jakie jej piękność obudzą, musisz umieć przebaczać, bo nasze jest pewnie ani pierwszem ani ostatniem.
Wdowa spojrzała nań pogardliwie jak na studenta.
Baron Mahlhagen, którego język chodził mniej swobodnie, zakręcił wąsa i po francuzku potwierdził.
— Po tysiąc razy ma słuszność!
Brombergowa przelotnie spojrzała nań, i jakby wzrok jej zrozumiał, baron ruszył się z krzesła.
— Kiedyśmy się zaprezentowali — rzekł odgadując myśl gospodyni, której się tem chciał przypodobać — ukłońmy się i, po wojskowemu marsz nazad.
— Ale nie! — przerwał zuchwały Lucyś — ja chcę mieć to szczęście upoić się...