Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W starym piecu.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

milii to tam ani dostąpić do nich. I choć to nosa drze, ale gołe!
— Bądź, kochana pani, o Karolkę spokojną, odezwał się w końcu komornik. Coś musimy poradzić aby... aby jej dobrze było (innego wyrażenia nie znalazł naprędce). Prawda, że mając lat piętnaście...
— Dopiero za sześć tygodni skończy, przerwała Maniusia.
— Trochę późno ją na pensyę oddawać, dołożył komornik.
Maniusia też głową pokręciła.
— A i to prawda, że jak się to mnie bez niej zostać! odezwała się. Od maleńkości ja jej na dzień jeden nigdy nie odpuściłam od siebie. Ona bezemnie, ja bez niej to choć umierać!
I z drugiego pokoju zadźwięczał głosik dosyć przyjemny.
— Ja od mamusi za nic w świecie.
— Nad tem wszystkiem, rzekł komornik powoli, trzeba się rozmyśleć, pokombinować, omówić. Coś się zrobi. Niechno pani sobie spocznie, wieczorem mogę dać bilet do teatru, a jutro, pojutrze...
— No, jutro, jak sobie chce, przerwała Maniusia, a pojutrze ja już będę musiała jechać. My tu wczoraj przyjechałyśmy, ja zaraz dziś zobaczyłam rachunek, to w tym hotelisku, choć mi powiedzieli że tani, gdzie! co! jaki on tani, ze skóry drą! za najmniejszą rzecz. Świece! materace! słowo daję.
Komornik się uśmiechał.
— Niech pani będzie spokojną, rzekł, poradzimy na wszystko.
— Ja bo znowu, przerwała Maniusia, nie chcę być nikomu ciężarem, człowiek ma swoją dumę. Trzeba się rachować z tem co się ma. Poradzisz co dla Karolki, to trzeba zmykać nazad, nie ma rady. Mnie ta Warszawa nie w głowie, niech ona tam sobie będzie jaka chce, nie jestem ciekawa.
Komornik wstał i pod pozorem interesu chciał pożegnać dawną znajomą, ale go zatrzymała.