szy go, poszedłem spytać, co mam czynić... Smutny wzrok podniósł ku mnie.
— Na teraz nie mamy do czynienia nic — rzekł cicho — rozchwiało się wszystko... niepodobieństwem jest ucieczka... Zdaje mi się, że na dziś nie pozostało nic — prócz, żebyś pan sobie tu czy, gdzie mu dogodniéj, spoczął.
— Mam o tém donieść panu wojewodzie? zapytałem...
— Zapewne — rzekł wahając się nieco... trzeba, ażeby wiedział, że usiłowania są daremne. Musimy się starać inaczéj niebezpieczeństwo odwrócić.
— Gdybym był potrzebnym? — zapytałem jeszcze odchodzących.
— Damy panu znać przez wojewodę... Najpotrzebniejsza rzecz wszakże — szepnął mi, abyś miał oko na usposobienie ludu i na tych, co go podburzają... a w razie, gdyby się na zamek i króla odgrażano... mógł dać znać wcześnie...
Z tém odszedłem już nad rankiem i nie sądząc, żebym do wojewody mógł się dostać o téj porze, powróciłem do domu. — Znużenie, zniechęcenie, niesmak jakiś mnie dręczył... chciałem się wyrwać z tego chaosu miejskiego na plac boju... Bijąc się z myślami, usnąłem gorączkowo...
Znużenie moje było tak wielkie, żem się nie obudził aż z południa. Stukano do drzwi moich... zerwałem się, jak stałem, bom ubrany spał, i otworzywszy zobaczyłem przed sobą samego pana wojewodę, który pot ocierał z czoła, wdrapawszy się po ciemnych i niewygodnych wschódkach na górę.
Spojrzałem na zegarek i przeląkłem się, że tak było późno, począłem się tłumaczyć...
— Daj pokój, rzekł mi, nic nie winieneś, zrobiłeś wczoraj, coś mógł, — byłem u króla... wiem wszystko...
Spuścił głowę i sparł ją na lasce — puściły mu się łzy z oczów.
— Nie ma już nic więcéj do zrobienia... króla ocalimy, tam ten już sam się pono od wszelkiego niebezpieczeństwa wybawił...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.
— 105 —