— Idźcie, jeśli możecie... siądźcie gdzie na ławce w Saskim ogrodzie... ja przyjdę — potrzebuję mówić z wami...
W téj chwili znikła mi z oczów — poszedłem. — W głowie mi się plątało... Matka umarła, Juta nie była zamężną — mogła więc uwolnić się od natrętnego tego konkurenta, mogła być moją.
Nie śmiałem wierzyć szczęściu mojemu. Serce mi biło... szedłem... Uniknąłem szczęśliwie znajomych i natrętów i obrawszy sobie ławkę w bocznéj alei siadłem. Ogród Saski jak zawsze tak i teraz był pełnym. Główne ulice, cukiernia, altany roiły się tłumem, wśród którego słychać było wesołe śmiechy i wykrzykniki... Chłopcy sprzedawali gazety z opisem ustąpienia Prusaków... wojskowi, cywilni, mieszczanie opowiadali sobie przygody swoje i bohaterskie czyny maleńkich ludzi, którzy jutro zapomnianymi być mieli...
Zamyślony wsłuchiwałem się w ten szmer... gdy szelest sukni i widok czarnéj postaci z bladą twarzyczką rozbudził mnie. Juta usiadła przy mnie. Długo odpoczywała, nim mogła się odezwać...
— Znowu byliście ranni!... w tę samą rękę!... a noga?
— To nic, wszystko przeszło — jestem lepiéj... mówcie mi o sobie...
— Cóż ja wam powiem — jęknęła — wiecie wszystko — albo raczéj powinniście się domyśleć... Matka moja umierała przytomnie... Na łożu śmierci żądała odemnie słowa, że pójdę za tego, kogo ona dla mnie wybrała... pobłogosławiła nas klęczących u jéj łóżka na godzinę przed zgonem... Wiesz wszystko... Zawołała świadków, kazała zamienić pierścionki — wolną jestem i związaną. Jak tylko zrzucę żałobę... włożę kajdany...
Zaczęła płakać cicho... — To przeznaczenie moje...
Ze szczęścia, o którém marzyłem, padłem w przepaść — nie mogłem odezwać się ani słowem... cóżem miał powiedzieć? boleć nad nieuniknioném, czy namawiać do krzywoprzysięztwa?.. Spostrzegła Juta
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
— 132 —