Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.
—   133   —

ten stan mój i podała mi rękę z jakąś nagle wydobytą z siebie odwagą...
— Potrzeba mieć męztwo, gdzie nad nie innego nie ma ratunku... Życie krótkie — niech poczciwe przywiązanie braterskie nam starczy. Tego nam ani ludzie ani Bóg zabronić nie mogą.
— Bóg, rzekłem, to prawda, ale ludzie, co go nie znają, co w nie nie wierzą, wzbronią nam lub je oczernią... Rozstać się więc potrzeba...
— Mogłażem inaczéj postąpić! zawołała, struć ostatnią godzinę biednéj matce, żeby sobie szczęście zgotować? Byłożby to szczęście, gdybym musiała przypominać sobie tę godzinę... Pierwéj byłam dziecięciem jéj niż... serce moje przemówiło... niż — dziś to powiedzieć mogę, niżem was pokochała... Miłość jest rzeczą świętą, — okrutną i samolubną być nie może, stałaby się — dziką...
Myśleć o sobie któż broni — los może kiedy mi dozwoli zobaczyć was jeszcze... Pomilczawszy trochę, poczęła żywo i gorączkowo...
— O! wiecie, musiałam sobie wcześnie całą moją przyszłość obmyśleć... Ten człowiek kocha mnie, ale on nigdy nie zmieni się, nie będzie kim innym jak jest... ja mogę wiele zapomnieć, muszę nawet — i po latach... latach może wielu... stanę się taką jak on... aby mu być równą... Zajmę się tém, przy czém myśl nie potrzebna, książki w piec wrzucę oprócz pobożnych, będę żoną rzemieślnika... zapomnę... wszystko zapomnę...
— I o mnie... szepnąłem...
— Nie — rzekła — nie zapomnę o was — tylko jak najmniéj myśleć będę, bom przekonana... to śmieszność — że myśl obudza pokrewną drugą, że tęsknota o sto mil wywołuje tęsknotę... że o was rozmyślając zmuszałabym was myśleć o mnie... a wam to niepotrzebne...
Chciała wstać... wstrzymałem ją...
Nie mogę, nie umiem ani się godzi, abym wam opisywał rozmowę naszą... Są słowa, które na zimno wydają się śmieszne, jak są potrawy, które chłodne stają się niesmaczne — sądzę, że ta nasza przerywana