szarpi i bandażów.... tam miejsce dla Sióstr miłosierdzia...
— Ja mam dość siły — zawołała — żeby tu zastąpić rannych naszych i poległych, rąk jest mało... W téj chwili niebezpieczeństwa wysiedziećbym w murach nie potrafiła zamknięta — chcę być tam, gdzie się nasze rozstrzygną losy..... Dajcie mi co robić....
To mówiąc rzuciła taczkę.
— Weźcie na siebie karmienie głodnych, to lepiéj, odpowiedziałem jéj — ludzie po całych dniach nic nie mają i siły tracą.
Chciałem ją w ten sposób przynajmniéj oderwać od niepotrzebnego wysiłku...
Z twarzy czytałem... wyniszczenie, chorobę, gorączkę...
— Na Boga — rzekłem zbliżając się — posłuchajcie mnie... jesteście chorzy...
— Ja? nie! jestem nieszczęśliwą jak wszyscy — tych kilka dni mnie zniszczyły. W taką przepaść bezdenną i niewolę znowu iść na wieki!! — dodała płacząc...
— Lecz my się jeszcze obronić możemy! przerwałem.
— Nie — zaprzeczyła — my tylko umrzeć możemy godnie Polski i bohatersko...
Patrz pan... zwierzęta i ludzie mają przeczucia... — rzuć okiem na te twarze... posłuchaj mowy... ani jeden człowiek nie ma nadziei... ponure wejrzenia... westchnienia słychać i jęk...
Tak było w istocie — żadna siła natchnąć już nie mogła wiarą w przyszłość...
Tego dnia potrafiłem skłonić Jutę, aby wróciła do domu; była tak osłabłą, że gdym znalazłszy wózek pomagał jéj wsiąść, padła nań złamana znużeniem. — Nazajutrz jednak znalazłem ją tu znowu przybywającą z żywnością dla ludzi, chlebem, wódką i mięsiwem, które poczęła rozdawać między zgłodniałych robotników. Nie pytałem jéj, zkąd wzięła te zapasy, byłem bowiem pewny i tak się okazało późniéj, że je z własnego kupiła grosza. Około południa nadbiegł jéj na-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —