Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.
—   173   —

które zabrać mu z sobą dozwolono. Nikomu z rodziny jechać nie było wolno. Dwór i służba pozostająca, dla której król był aż nadto dobrym i pobłażającym, głośnym płaczem ryczała. — Na wschodach siostry króla, rodzina... pełno kobiet padały z płaczu i rozpaczy..
W chwili, gdy powóz miał ruszać, lud jęknął, mruczenie dziwne dało się słyszeć, król się wychylił, jakby coś chciał mówić do ludu... ale Moskal dodany do konwoju począł naglić i krzyczeć — Paszoł, a woźnice z miejsca ruszyli i król padł w głąb powozu...
Ścisk był taki w ulicach, iż cały ten szereg powozów jak orszak pogrzebowy musiał postępować krok za krokiem... Z obu stron przy powozach jechali oficerowie rosyjscy, nikomu więc przystąpić nie było wolno... Z ciekawością dziwną zaglądano do karety, w któréj ostatni król jechał na wygnanie i śmierć... Blada, niegdyś piękna twarz jego, jakby woskową powleczona żółtością, nieruchoma... spoczywała w poduszkach... oczy patrzały i nie wiedziały nic... jechał martwy... czuł, że nie wróci, że nie zobaczy nigdy tego teatru swych męczeństw i rozrywek... pełnego wspomnień zgrozy i smutku i chwilowych nasyceń i omamień.
Długo jeszcze po przeciągnieniu tego orszaku stały tłumy i ścigały go oczyma... i powoli ze spusczonemi głowy, milczący poczęli rozchodzić się wszyscy. — Stałem u kolumny Zygmunta, dzieląc z innymi uczucie boleści dziwne, niewytłumaczone, dojmujące. Co potém miało nastąpić? — bezkrólewie... zagłada!... śmierć czy życie nowe...
Z tych myśli rozbudziło mnie westchnienie i powitanie...
Spojrzałem, przedemną stał człowiek, którego z z razu twarzy nie mógłem sobie przypomnieć; był to ten ksiądz, z którym spotkałem się na zamku owéj nocy, gdy mnie Niesiołowski posłał, ażebym do ucieczki dopomagał, która przyjść nie mogła do skutku. Oczy miał zaczerwienione, patrzał ku Pradze. Po chwili ujął mnie za rękę.