Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.
—   175   —

Cienie dawnych panów zdawały się patrzeć zdumione na osieroconą pustkę...
W bibliotece połowy książek brakło... paki stały niektóre nabite niemi, inne próżne. W pośrodku sławny ów posąg Voltaira, pomnik, który mu król, wielbiciel jego, wystawił, śmiał się szydersko, okrutnie nieszczęściu Polski, któréj zagłady witał powinszowaniami do Fryderyka Wielkiego.
W sali jadalnéj wisiały jeszcze pastele Marteau, wystawujące gości obiadów czwartkowych, wesołe twarze współbiesiadników dowcipnych.
Razem z nami kilka osób jak my ciekawych, milczących, wylękłych pielgrzymowało po gmachu, w którym najcichszy krok się rozlegał szeroko.... Żegnaliśmy zamek królów.... Za nami słychać już było niecierpliwy chód i głośne rozkazy rosyjskich jenerałów, którzy opatrywali spuściznę, śmiejąc się swobodnie z tego uroczystego smutku i ruiny.
Sale sejmowe miały się zamknąć na zawsze... cień Rejtana został tu ostatni na straży cnoty narodowéj.
— Chodźmy — rzekłem znużony i rozdraźniony tym widokiem, to siły odejmuje... pieścić się taką żałobą.... Zapomnijmy przeszłość, gotujmy przyszłość.
Ksiądz się uśmiechnął.
— Nie my, Bóg ją zgotuje — rzekł, a jaką będzie, On wie.... Chciałem, byście widzieli dziś jeszcze zamek i zapamiętali tę godzinę pogrzebową, jutro przyniesie inne widoki i myśli. Ścisnąłem jego rękę.... Małemi wschody spuściliśmy się w podwórze.... Tu wozy i furgony mające iść za królem ładowano jeszcze, niektóre już upakowane przychodziły z Łazienek; służba spiesznie kończyła przygotowania do swéj podróży, niemal wesoło.
Ksiądz podniósł głowę i wskazał mi ganki, które wiodły do loży królewskiéj w kolegiacie św. Jana.
— I tędy, rzekł, nikt już chodzić nie będzie, któż wie, jakiego Boga nam czcić każą?
Ostatni raz może przeszedł je król, idąc Bogu