Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.
—   181   —

dnogłośne wskazanie winowajców żołnierze musieli parlamentować. Jeden z nich milcząc oddał sygnet, drugi jakąś część pieniędzy, a gdy pisarz o zegarek się gwałtownie upominał, zwrócono i ten, oderwawszy łańcuszek. Reszta rzeczy została przy rabusiach. Pod wieczór wyniesiono ciało. Żołnierze się nam odgrażali, ale ich nazajutrz zmieniono.
Takie były pierwsze dni mojego więzienia. Zamiast kilku danych mi do namysłu upłynął miesiąc a nikt się nie zgłaszał do mnie ni po mnie. Wreszcie zawezwany zostałem z kolei po innych więźniach do kancelaryi.
Jakież było zdziwienie moje, gdy tu zapytano mnie — za co byłem wzięty i trzymany?
Odpowiedziałem nazwiskiem mojém i tłumaczyłem się nieświadomością zupełną przyczyny uwięzienia. — Zaczęto szukać w papierach. — Nigdzie nie można było nic znaleźć. Szczęściem, chociaż się już wszyscy zmienili w kancelaryi, doktor mnie sobie przypomniał i opowiedział, co pamiętał, żem miał do służby nie zdatną rękę.
Znowu tedy szukano po papierach.
Doktor wyszedł; jeden z pisarzów, wyciągnąwszy się jakby po długim śnie, usunął się także, został niepoczesny skrybent w mundurze...
Ten wstał zaraz ze stołka i żywo podszedł ku mnie.
— Słuchaj, pan poruczczyk, rzekł cicho — może ty masz trochę pieniędzy, ja ciebie uwolnię... Słowo daję, ja honorowy człowiek, uwolnię, a nie... to pójdziesz w Sybir.
Miałem przechowanych pięć dukatów w złocie — ostatni mój ratunek, na wypadek wywiezienia — cóż miałem począć, dobyłem je.
— To ostatnie — rzekłem — i oddałem mu je.
— Mało! odpowiedział przeliczywszy.
— Nie mam więcéj — rzekłem spokojnie.
Pomyślał chwilę...
— Czort cię bierz! zaklnij się na Boga, że więcéj nie masz.