Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.
—   41   —

tém, co się ze mną działo. Za nic w świeciebym się z tém nie wydał, udawałem najobojętniejszego...
Już miała wychodzić, a ja, pożegnawszy się z matką, szedłem téż do progu, gdy zwróciła się do mnie z poufałością niewinną siostry...
— Gdzie pan będziesz stał? zapytała...
— Kazano mi przy Miodowéj być na czatach aż do — chwili...
— W ulicy?
— Nie — rzekłem, mam tam na dzień kątek u szewca i okno... podle Kapucynów...
— No — odezwała się, stojąc w progu i podając mi rękę — Bóg wie, czy się na tym świecie jeszcze spotkamy i zobaczemy, Bóg wie, co mnie i co was czeka... pracowaliśmy razem dla jednéj sprawy... bywaj mi zdrów, dobry towarzyszu...
Uśmiechnęła się smutnie. W uniesieniu porwałem jéj rękę i z zbytnią może gorączką począłem ją całować, aż mi ją wyrwać musiała i zarumieniła się. Nie rzekliśmy już ani słowa, bo pobiegła piorunem pędząc po wschodach, a ja wlokłem się jak sparaliżowany. — Na duszy dziwnie, strasznie, smutno mi było...
W kilka dni tych przywiązałem się do niéj, po bratersku prawda, ale tak, że mi się zdało, iż nigdy już obcemi sobie pozostać nie możemy. Uczucie jedno związało nas, zbliżyło... spoufaliło tak prędko, tak mocno, żem teraz myśląc, iż może już nie zobaczę jéj nigdy, kamień miał na sercu. — Poszedłem na stanowisko.
Izdebka była brudna, wyziewem skór i smoły przesiąkła, ciasna, okno zasmolone... słowem stanowisko wcale nie miłe. W pierwszéj izbie majstrowa Tomiłowa z trojgiem małych dzieci, jedno u piersi, drugie w kolebce, trzecie raczkujące po podłodze. Jeżeli jedno przypadkiem usypiało, drugie zaczynało krzyczeć, jeżeli dwoje się uspokoiło, płakało trzecie. Biedna kobieta ze swém — luli, luli i wzdychaniem do Boga o ratunek i fukaniem i pieszczotami czyniła mi wrażenie prawdziwéj męczennicy. Miałem już ochotę najstarszego potomka Tomiłów na kolana wziąć i spra-