Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
—   50   —

nas kilku na podłodze. W izbie panowała głucha cisza, przerywana to stękaniem obok leżących ludzi, to w dali wrzaskiem i strzałami.
Widocznie walka nie skończyła się jeszcze. Chwyciłem się za rękę, w któréj czułem ból, była naprędce obwiązaną... krew sączyła się przez chusty.... Ze drzwi otwartych do drugiéj izby płynęło pasem jasnym żywsze światło... i ucho wsłuchawszy się pochwyciło kilka głosów stłumionych, które się naradzać żywo zdawały.... Zwróciłem oczy ku drzwiom tym ciekawie.
W téjże chwili prawie wchodziło trzech ludzi, bernardyński braciszek niosący bieliznę i kilka flaszek, ksiądz staruszek, przygarbiony, i człowieczek chudy, w którym poznałem dawniéj widzianego w mieście felczera Mutiga.... Zobaczywszy ich podniosłem się na ręku.
— Co się tam dzieje w mieście? na miłość Boga! — zapytałem.
Braciszek przyłożył rękę do oczów, patrząc, zkąd głos pochodził, a Mutig, poznawszy mnie znać po mowie, zawołał:
— Pan Syruć! a! i pan tu!
— Opatrz mi rękę na miłość Bożą, powtórzyłem, bo ja tu leżeć nie będę... i idę.
— Dokąd idę? co za idę? ofuknął stary Bernardyn.... Ledwie tu waszmości przynieśli a już ci pilno nazad? Dziękuj panu Bogu, żeś gdzie pod płotem ducha nie wyzionął.
Mutig przestępując przez rannych, którzy téż poczynali głośniéj jęczeć, przyszedł do mnie.... Ksiądz świecił. Podnieśli mi rękę... wisiała jak bezwładna. Kula nadwerężywszy kości nielitościwie poszarpała więzi i mięśnie... krwi upłynęło dużo... rana była szkaradna. Felczer głową kiwał i mruczał.
— Co się dzieje w mieście? pytałem natarczywie. Staruszek poklepał mnie po ramieniu.
— Jeszcze się bijemy, rzekł — ale dzięki Bogu nie ma wątpliwości, że zwyciężym. — Igelström zabiera się do ucieczki, miasto w rękach naszych, kilka tysięcy