Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.
—   61   —

wszedł, zarumieniła się i podbiegła ku mnie, podając obie ręce.
— A toś żyw! dzięki Opatrzności! zawołała... myśmy was opłakali.
Jeszcze w jéj oku stała łezka, któréj się powstydziwszy prędko ją otarła fartuszkiem.
— A jam się o was troszczył, rzekłem, boście się narażali, a nie każdemu Bóg dał wyjść cało z téj okropnéj walki.
— O! to prawda! to prawda! wzdychając przerwała Wawerska; com ja wycierpiała, Bóg mi jeden policzy. Wszakże Juta o czwartéj godzinie rano jeszcze nie była w domu... a potém, gdy wróciła, utrzymać jéj nie mogłam.... Była w arsenale, kule nosiła w fartuchu! Jak Boga kocham.... Suknię ma dwa razy przestrzeloną, cudem N. Panny, że ją kalectwo nie spotkało....
Juta, jakby się wstydziła, zakryła twarz dłonią i patrzała w okno, nagle odwróciła się ku mnie cała w płomieniach.
— A! kto te dni przeżył, do śmierci mu one w oczach stać będą! nie prawdaż? spytała. — Tak coś okropnego, strasznego, pięknego chyba jeszcze na świecie nie bywało! A! bili się nasi jak lwy! Duch jakiś w nich wstąpił! Patrzyłam i płakałam.... Mój Boże! Florek od nas, czeladnik....
— Takie to rozlazłe — wtrąciła matka.
— Zakrwawiony, posiekany, parł się na mur do pałacu Igelströma jak lew... oczom nie wierzyłam... Dzieci zmieniły się w bohaterów.
Pod bramą dwunastoletni chłopak, terminator od ślusarza, ze sztabką żelazną w ręku uwijał się w moich oczach... wzrok mu się palił. Podszedł... Syknęły kule, porwał się za pierś i padł. Poskoczyłam ku niemu, chwyciwszy głowę... obrócił ku mnie oczy, uśmiechnął się, podniósł rękę — Niech żyje wolność! wyjąknął i skonał...
Juta płakała, Wawerskiéj łzy płynęły z oczów i mnie się na płacz zbierało.
— Toż samo, rzekłem, widziałem ja pod Dominikanami, na Sułkowskiém... to téż Bóg dał zwycięztwo