Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.
—   73   —

pana wybawi. On, Ożarowski i inni konie mieli w pogotowiu nie daleko od arsenału.
Siedzieliśmy tak prawie do północy, gdy Drogomirski powrócił — minę miał przepłoszoną i twarz bladą. Siadł, aby odetchnąć.
Nie rychłośmy dopytali od niego wiadomości.
— W istocie, rzekł po namyśle, groźnie rzeczy stoją. Lud się tuła po ulicach, krzyczy, zbrojne bandy chodzą... i bodaj... bodaj — ale cóż tu już kryć.. szubienice po nocy przy pochodniach budują.
Mańkiewicz pobladł.
— Gdzie? zapytał.
— Dwie czy trzy przed ratuszem Starego miasta, — docisnąć się tam było niebezpiecznie ubranemu z niemiecka, bo tam kapoty królują — mówił Drogomirski. Jedna na pewno pod Bernardynami, widać ją będzie z zamku.
Na tę wiadomość zamilkli wszyscy.
Posiedziawszy jeszcze chwilę, poszedłem ja zobaczyć, co się działo. Mnie żadne nie groziło niebezpieczeństwo...
Mundur i ręka na temblaku dostatecznie mnie broniły...
Wiosenna owa noc, którą na wsi nieraz przepędziliśmy słuchając słowików i napawając się wonią lasów, w mieście przybrała charakter złowrogi. Nie była ona wcale podobną do pamiętnéj mi nocy walki, dzwonów i huku dział. Miasto na pozór było spokojne a nie spało... z okien wyższych, ostrożnie niekiedy otwieranych, wysuwały się trwożliwie głowy, usiłujące wsłuchać się w gwar i znurtować ciemność, z któréj wychodził. Światła były pogaszone wszędzie... Z szynków tylko buchały czerwonawe łuny, na których tle czarne jakieś zwijały się postacie groźne i do rozeznania trudne. Niekiedy zegar miejski wybijał godziny bezlitośne... Zamek stał czarny — ale około niego chodziły widocznie podwojone straże, dziedziniec był pełen gwardyi mieszczańskiéj. Po za grubemi zasłonami okien migały jasne pręgi... nikt tam pewnie nie spał...
Na Krakowskiém milcząca kupa otaczała miejsce,