Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.
—   84   —

— Bo się jeszcze nie poznali! zawołał Belina, — a najgorsza rzecz, że nam zaraz chłop zdumnieje i już go za ucho pokręcić nie będzie można.
— Panie sędzio, zawołał Kościuszko, powracam z Ameryki, z kraju prawdziwie republikańskiego, gdzie oprócz murzynów niewolników i chłopów nie ma i szlachty téż nie ma.
— Jakże to może być, wykrzyknął Belina, aby gdzie na świecie szlachty nie było. Oto dopiéro kraj! Jakże oni tam mogą żyć... promiscue... jak bydło...
Oficerowie się śmiali, Belina mówił daléj.
— Już to w tém, Naczelniku uwielbiany, zbłądziłeś, chamów nie trzeba było wołać, bo to do niczego! a szlachcicowi obok nich stanąć — despekt. Gdzie to kto kiedy widział! fuj! Daléj i żydzi pójdą.
— A spodziewam się! zawołał Kościuszko, i mam pewność, że pułk sformują.
Szlachcic oniemiał.
— Koniec świata, — zawołał po chwili, — my się już z sobą nie zrozumiemy. Samibyśmy ojczyznę ocalili, było tylko czasu dać.
— A czemuż nie idziecie? spytał wodz, garnijcie się, przepędźcie innych, ale stańcież falangą krociową, jakiéj ja potrzebuję.
— Niechajno po żniwach, to zobaczemy, — rzekł stary Belina. Co do mnie, ja ci i dziś na koń siędę, a no ze mnie pociecha nie wielka, miałem synów dwóch, oba poszli, — cóż chcesz więcéj!
Starowina się rozpłakał, a Kościuszko go uściskał. Nie było co walczyć z ideami, które jednego dnia się zmienić nie mogą.
Wieczorem dowiedziałem się, że przez noc Linowski z Naczelnikiem miał mi odpowiedzi wygotować, a nazajutrz rano musiałem powracać do Warszawy.
Próbowałem się tu wprosić do służby, Kościuszko mi odpowiedział łagodnie:
— Mój poruczniku, naprzód ręka jeszcze nie bardzo zdrowa, powtóre, potrzeba mi koniecznie kogoś, coby rozkazy zawiózł, a raz już przebyłeś tę drogę szczęśliwie, to ją i powtórnie przejedziesz. Czekaj,