Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.
—   88   —

w powietrze! Jeżeli nie o siebie, biedujemy o kraj... o rodzinę, o kochane miasto!
A! — o siebie się troszczyć nawetby się nie godziło...
— Gdzież pani Wawerska? zapytałem.
Juta popatrzyła długo na mnie, nim mi odpowiedziała.
— Poczciwa matka dużo ma trosk, rzekła — aż mi jéj żal; ja jestem do niczego, mężczyzny w domu nie ma, rzemiosło przepada... rady sobie nie możemy dać.
To mówiąc popatrzyła na mnie i łza cicha popłynęła jéj z oczów.
— Otóż na tę biedę, ten nieład — dodała — nie było innego ratunku jak nikomu na nic nie potrzebną Jutę poświęcić.
Słuchałem nie rozumiejąc, ona mówiła daléj prawie spokojnie.
— Matce trzeba ulżyć i ratować ją... wiecie, co się święci... oto panna Juta wychodzi za mąż za prostego rymarskiego czeladnika, aby było komu prowadzić daléj rzemiosło, bo inaczéjby warsztat upadł i matka się biedna zamęczyła.
Słuszna rzecz, by za tyle ofiar rodzicielskich dziecko téż wywdzięczyło się posłuszeństwem.
Zapewne, że dla mnie w tém zamążpójściu szczęścia nie będzie. Michałek, mój przyszły, dobry może chłopak, ale nieokrzesany, krzesać go już nie pora, nie zrozumie on nigdy Juty, ani Juta jego... ale rzemiosło pójdzie daléj, bo rymarz z niego dobry i czeladź utrzyma i nie zapije się...
Spuściła oczy wzdychając. Jam słuchając tych wyznań osłupiał, robiło mi się zimno, gorąco, zgojona ledwie rana piekła mnie jak żelazem, szumiało w głowie, ćmiło się w oczach, opanowywał gniew, złość i smutek.
Ale jakież ja miałem prawo powiedzieć choć słowo...
Spojrzała mi w oczy i musiała wyczytać z nich pewnie wszystko, com doznał, — musiała zrozumieć, co mi zamykało usta.