Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.
—   95   —

Załamał ręce.
— Źle jest — rzekł — szaleńcy wzięli w ręce wszystko i najświętszą sprawę poplamią i popsują. — Po tym biedaku Wulfercie nikt życia niepewny... Krzyknie służący, co wczoraj zbiegł, na swego pana, że zdrajca, to go na biczysku obwieszą.
— Przecież się to uśmierzyło — rzekłem, i nowych rozruchów nie ma się co obawiać.
Niesiołowski się uśmiechnął boleśnie.
— Raz spróbowano — rzekł — raz się zaprawiono... nie poszanowano kapłanów...
— Ależ to byli jawni zdrajcy! przerwałem.
— Tak, to prawda, odparł, tém bardziéj trzeba było sprawiedliwości ich oddać, nie zamęczyć ich bez sądu. Wzdrygam się na to, dodał, jestem pewny, że się oburzy Kościuszko, że to sprawa pruskich emisaryuszów, co nas jakobinami mieć chcą, aby potępić.
To mówiąc pochwycił mnie za rękę i spojrzał mi w oczy.
— Syruć — zawołał — znasz mnie. Polskę kocham nad życie! Trzeba jéj oszczędzić wstydu i ohydy, trzeba ztąd wyrwać króla i prymasa... bo... bo ja za ich życie nie ręczę.
Zbladłem usłyszawszy te słowa.
— W takim razie — rzekłem — Prusacy i Moskale napadną miasto i w perzynę je obrócą.
— Dziecko moje! gdy będą mogli, pewnie ich ani król ani prymas nie wstrzyma... Zresztą obu ich nie gdzieindziéj trzeba wywieźć jak do obozu do Kościuszki...
Milczałem...
— Do tego nam potrzeba kilku energicznych ludzi, na którychby nie padło poderzenie żadne... Pomyślałem o tobie.
Serce mi się ścisnęło... nie miałem ani ochoty ani zdolności do takiego przedsięwzięcia; odpowiedziałem, że się na siłach nie czuję.
Wojewoda pochodził po sali zamyślony i powrócił do mnie.
— Nie sił ci braknie ale przekonania — rzekł — ja ci powtarzam, że narodowi trzeba oszczędzić sro-