Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

I tak go zbył, wykręciwszy się sianem. Sołotwina téż nie napierał się tak bardzo.
Nazajutrz miał wędrować już, gdy ów szlachcic go na śniadanie poprosił. Był dzień piątkowy, kazał więc dać śledziów, sera, zakąsek różnych, wódki dobréj gdańskiéj, a gdy jeszcze zrobiono jajecznicy i miód wystąpił, tak raźno było Sołotwinie, że mu zza stołu wyłazić się nie chciało.
— A wiesz asińdziéj — rzekł mu śmiejąc się nieznajomy ów, że waćpana wdówka, z którą przyjechałeś, cale nie szpetna. Znalazłaby łacno konsolatora gdyby chciała!
Sołotwina nie zaprzeczył temu, a gdy po śniadaniu dobrze podchmielony wstał i poszedł się z jéjmością żegnać, zawsze mając na myśli Przepłoty opuścić — znalazłszy ją markotną, począł pocieszać po swojemu.
— E, co bo asińdźka tak melankolizujesz, rzekł — sroka z krza, dwie na kierz. Choćbyś i postradała owego Wilka z utrąconą łapą, znajdziesz sobie innych łatwo.
— Daj że mi acan z tem pokój! ofuknęła wdowa.
— A, jak szczęścia pragnę, prawdę mówię świętą, ciągnął Sołotwina, oto i ten szlachcic co jéjmość z bryki wysadzał, bardzo się coś zaszłapał.
Wdowa się zarumieniła.