Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie plótłbyś!
— Kiedy mi się przy kieliszku przyznał sam — rzekł Sołotwina.
Rózieczka zapatrzyła się czegoś w podłogę i szepnęła.
— Nie wiedzieć bo co....
— Chłopak cale niczego, i nie można powiedzieć, w głowie umeblowano nieźle — dodał stary.
— Cóż-to za jeden? spytała wdowa, ot tak z niechcenia.
— Przyznam się, że przepomniałem nazwisko — mówił Sołotwina. Znać że w dorobku, ale koło niego extra z waszecia. No i przystojny.
Rózieczka wykrzywiła usta — na tém zamknęli rozmowę. Sołotwina się opatrzył, że późno było iść pieszo do najbliższego dworu, a okazya furą się nie trafiała — zatém na noc pozostał. Potrzeba zjedzenia wieczerzy nie własnym kosztem, w godzinie na posiłek przeznaczonéj, zbliżyła go niby trafunkiem ku stolikowi, przy którym gość na ski zajadał... Była to mile cebulą z pieprzem woniejąca ryba po żydowsku. Wkupując się w łaski począł od żarcików, przysiadł się stary, i, dyskursywe, po cichu, skłamał, iż wdówka go bardzo dopytywała o jegomości.
— A cóżeś jéj asińdziéj mógł o mnie powiedzieć, kiedy nie wiesz nic? spytał nieznajomy.