— Widzi pan Chorąży — odparł Pętlakowski z flegmą, pan możesz i obiecywać i dotrzymywać takie rzeczy, jako dygnitarz i mąż w obywatelstwie mający znaczenie, to rzecz inna. Ja do tego plenipotencyi nie miałem, i, powiem szczerze, to nie moja rzecz.
— To są wszystko łotry, zbóje, którzy się spiknęli na moję zgubę, mówił Wilczek, — co tu się z nimi procesować! Krótko, węzłowato, zbić na gorzkie jabłko — będą znać mores.
Pętlakowski ramionami ruszył.
— Gdybym ja tam był! krzyknął Wilczek.
— A ręka? odezwał się reflektując prawnik.
Chorąży smutnie spojrzał na obwiązany, obcięty kłykieć i bolesne westchnienie z piersi mu się wyrwało. Zamilkł.
Ostygł trochę przypomnieniem swojego kalectwa.
— Więc tak jest źle? zapytał.
— Kryć nie będę, jest źle, niema co mówić, dodał Pętlakowski, jednakże nie zdesperowane to rzeczy, jak tylko pieniądze będą.
— A zkądże ja ci ich wezmę? zkąd? porwał się gorąco Chorąży. Dyabłu duszy nie zaprzedam...
Adwokat palec zwrócił w stronę drzwi pokoju jéjmości i mrugnął.
— A jeżeli chcą dać? szepnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.