Nie zabójstwo go tak niepokoiło, bo pragnął zemsty i szukał tego nieprzyjaciela, — strwożony był tém zrządzeniem losu, który mu rzucił na pastwę tego człowieka, jakby mówił: — oto masz czegoś był głodnym! W przygodzie téj nocnéj, niespodzianéj, było coś przerażającego, jakby wdanie się jakiéjś niewidzialnéj siły i pomsta Boża.
Chorąży nie rozumiał czy mu to służyć miało na wybawienie czy na zgubę — w sumieniu czuł zgryzotę i obawę wielką. Mimowolnie myśl podnosiła się ku Bogu, modlił się gorąco, łzy z pod męzkich powiek tryskały, zaciskał ręce, jęczał.
W tém osłupieniu jakiemś, którego nie pojmował, bo mu nie podlegał nigdy, prawie zapomniawszy o dzieciach i żonie, nie dając ludziom żadnych rozkazów, sam niewiedział jak znalazł się nad ranem w Żytomierzu, a ujrzawszy miasto, dopiero oprzytomniał nieco. Z katedry, z kościoła jezuitów i bernardynów odzywały się właśnie ranne dzwony, wołające na mszę świętą. Mieścina tylko co się budziła. Bryka przeciągała wtedy około muru okalającego kościół bernardyński, na którym stał naówczas, zwrócony w ulicę, obraz śmierci z napisem starym, przypominającym ludziom ich przeznaczenie:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.