Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to nie może być, nieśmiało przemówiła Wilczkowa, potroszę się na odwagę zbierając — matusiu kochana! to nie może być! Samiście mnie mu oddali, a ja przysięgłam do śmierci! Ojciec to moich dzieci. Co ja im powiem, gdy dorosłszy mnie spytają — co uczyniłam z ojcem? gdy ludzie im powiedzą — żem ja go opuściła i zaparła się. Posądzą mnie żem zemstę w sercu miała. Matuniu! to nie może być! A! nie! nie! bronić go musimy i ratować — ty i ja! aż do ostatka! do grosza ostatniego i łzy ostatniéj!
Wojska słuchała z surową twarzą, brwi się jéj ściągały.
— Jeszcze czego! jeszcze czego! zamruczała. Masz ty go zaco bronić, kiedy on cię dla jakiejś tam pupilki porzucił.
— Więc i ja go porzucić mam? i za grzech grzechem płacić? Matuniu! I schyliła się za kolana ściskając matkę, tuląc głowę w jéj dłoniach. Wojska zamilkła, nie chcąc okazać wzruszenia, a nim się namyśliła co odpowiedzieć miała, Chorążyna porwała się, szybko łzy ocierając.
— Matuniu ratować trzeba i jego i mienie dla dzieci. Moja nadzieja w tobie? Mnie sił braknie, nas tu same wrogi otaczają. W twoje ręce los nasz składam, ty nas ratuj! matuniu kochana, ratuj.