Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamiast rozweselenia mowa ich nierozważna coraz to nowe rany, ledwo zasklepione, rozjątrzała. Starszy synek chciał koniecznie, aby ojciec wyszedł z niemi a nie siedział osobno w téj brudnéj gospodzie; ciągnął go, całował, prosił. Nie mógł zrozumieć tego, że ojcu wyjść nie wolno było.
Wilczka dotykało to tém mocniéj, iż ciągle się karmił trwożnemi przeczuciami, że gardło dać musi. W mowie jego przebijało się ciągle to na śmierć przygotowanie.
— Dobrze żeście przyszli zobaczyć się zemną, rzekł napół do żony, pół do dzieci — Bóg wam to zapłaci. Godziny moje policzone, tyle mego szczęścia na ziemi. Uwolnię was od ciężaru i niepokoju. Wszystko już dla mnie skończone — oby Bóg miłosiernym raczył być duszy mojéj.
Chorążyna nieśmiałym głosem wtrąciła, wahając się:
— Matka moja przybyła — staramy się, robim co tylko można. Nie trzeba rozpaczać jeszcze.
Wilczek patrzył na nią.
— Albom ja komu tu na co potrzebny, wyjąknął. Co wam po mnie! Jam zawadą i postrachem. Kto wierzy bym innym potrafił być, choć dziś kajam się i żałuję?
Gdy głowę dam, przebaczcie mi moje winy! nie pamiętajcie!