Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Chorążyna nigdy go jeszcze tak przemawiającego nie słyszała, serce jéj się poruszyło, ale nie śmiała ani się odezwać, ani przybliżyć, ani dać znaku współczucia.
Chorąży długo na niéj wzrok zatrzymał, potém spojrzał na dzieci, sznurował usta wstrzymując się od wybuchu.
Tymczasem starszy chłopiec szczebiotał ciągle.
— Tata zarósł tak — i blady! Może głodny? Izba taka paskudna — lepiéj z nami iść do domu. Poco tu siedzieć?
Nikt nie odpowiadał, więc szarpał ojca za ręce, a Wilczek, pomilczawszy zwrócił rozmowę do żony.
— Jéjmość téż zmizerniałaś, musiałaś się zapłakać, juści nie zamną, ale za tym, któregom zrządzeniem Bożem zabił.
Chorążyna zczerwieniła się z bólu, jakiś czas oczów nie śmiała podnieść, zwłóczyła z odpowiedzią, choć ona jéj drżała na ustach.
— Dawno mi on był obcym! rzekła krótko.
To wspomnienie zabitego padło na nich oboje jak brzemię, z pod którego się już nic dobyć nie mogło. Chorążyna szepnęła wkrótce, że odejść musi, obiecując z dziećmi powrócić, choćby dnia jutrzejszego, jeśliby tego życzył sobie.
— A! przez miłosierdzie przychodźcie czasem! często! odezwał się Chorąży wzruszony mocno.