Rodzona matka nawet nie wymogłaby tego na mnie.
Przysięgąm się związała u ołtarza, dotrzymam jéj póki życia.
Napróżno na różne sposoby starała się ją konwikować, nie pomogło to nic, Wilczkowa i słuchać nie chciała, uszy sobie zatykając, wreście wziąwszy z kolebki młodszego synka, przyniosła go Baranowskiéj.
— Patrz, moja droga pani, rzekła, toć dziecię jego. Miałażbym sumienie odrywać od ojca jego potomstwo, albo sama je rzucić? Odbierać mu dzieci nikt nie ma prawa, a dla mnie one są wszystkiém życiem i jedyném szczęściem.
— A właśnie, odparła Baranowska, dla synów powinnaś to uczynić abyś ich zabrawszy precz ztąd szła. Co się oni tu, przyszedłszy do rozumu, nauczą dobrego? Będą patrzeć na rozpustę ojcowską i ją naśladować.
— Moja to rzecz abym im widzieć jéj nie dała, i zawczasu obrzydziła — rzekła Wilczkowa.
— A obrzydzając ją musisz im zarazem ojca zohydzić, — przerwała sąsiadka. Toż dla miłości ojca należałoby aby na niego nie patrzyli.
Twarde to były argumenta, na które nie miała co odpowiedzieć biedna kobiéta, wszelako w sumieniu swém czuła, że dezercya z domu, potępieniem męża była i zerwaniem z nim, a ona się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.