Był ów palestrant wzrostu takiego, że Wilczka głową przechodził prawie, w plecach szeroki i w karku mocny jak żubr, twarzy przystojnéj, włosów jasnych, oka wesołego, niebieskiego i w gębie mu język chodził jak koło we młynie, gdy je dobrze posmarują.
Wilczek się przemówił z nim o coś przy tym kieliszku, a od słowa do słowa, gdy sobie przypiekać poczęli, krzyknął:
— Coś waś zacz?
— A wy?
— Chorąży Wilczek.
— A ja dependent Otwinowski!
Posłyszawszy nazwisko, w mig jeden Wilczek już szabli dobył. Ten téż nie był bez żelaza i swoję obnażył.
Skoczyli ich godzić — ano sposobu nie było. Wilczek nic już słuchać nie chciał, krzycząc:
— Stawaj i rąb się!
— Nie od tegom! rzekł Otwinowski.
Widząc że ich nie przejednają, i że się na razach musi skończyć, odstąpili wszyscy. Niepierwszy to raz i nieostatni z wina się krew toczyć miała — chleb to był powszedni. Nikomu kresa przez łeb nie szkodziła, wielu do opamiętania pomogła. Obstąpili ich kołem, bacząc tylko na to, żeby się w śmierć i na kalectwo nie zasiekli.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.