Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

skromnego nie wybąknął, przy starszych jak statysta trefny różne historye opowiadał, dla niewiast wiersze i piosnki miał jakich dusza zachciała.
Był Sołotwina mały, pękaty jak dzbanuszek, z twarzą krągłą, nosem zawsze na końcu czerwonym, z oczkami krągłemi, czarnemi, z włosem na kołnierz spadającym już przerzedziałym; fertyczny, zwinny, podskakujący, a gdy się do skrzypki wziął, którą zawsze woził z sobą, najlepszego muzykusa zakasował. Przyczém nucił na różne tony, a w pewnych miejscach, palec zręcznie w usta włożywszy, gębą strzelał jak z pistoletu. Nikt lepiéj od niego nie śpiewał żydowskiego Majufesu, sławnéj pieśni o pożarze Lublina. Grywał téż na drómli cygańskiéj, a gdy sobie podochocił, choć otyły, kozaka tańczył z takiemi przysiudami, iż zdawało się patrzącym, że się w kawałki połamie. Słowem, człek był osobliwy dla rozerwania smutnych myśli, i pewnieby mu nigdy na kawałku chleba nie zbywało, bo go po dworach tygodniami utrzymywano, zwłaszcza że powinszowania, oracye, teksty różne komponował i pisał, ale z tem wszystkiém człowiek był niebezpieczny. Plotki siać, pośredniczyć do bilecików, do panien, usłużyć w lichéj sprawie nie wahał się nigdy, byle na tém co zarobił, choć i guza czasem się trafiło; a przytem nie poszanował nigdy nikogo, nie pokochał, nie przywiązał się. Ze wszystkich za oczy