Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

dnego ojca jego szczyciłem się znajomością, i raz byłem przez niego obdarzony nawet.
To mówiąc Sołotwina stołek sobie przysunął i usiadł w pewném oddaleniu, na brzeżku, a że siedzenie było dla ludzi wzrostu większego obrachowane, nogami nawet zawisł nad podłogą i związał je bardzo misternie razem.
— Cóż-to, pan Chorąży, słyszę, chory? dodał Sołotwina.
Wilczek wpatrując się w niego ciekawie milczał, nie w smak mu był ten drwiącéj miny wesołek, przysłany, jak się domyślał, aby go zabawiał jak dziecko. Mierzył go wzrokiem dosyć pogardliwym, lecz Sołotwina się tém nie zwykł był zrażać.
— Pan Chorąży, ciągnął daléj gość — może się dziwuje że mnie tu widzi? Jestem obywatelem świata teraz, ani domu ani łomu, peregrynuję dyogenesowym obyczajem od komina do komina, wesołą myśl niosąc z sobą. I mogę się tém poszczycić, że nawet u pana Wojewody, u IMPana Kasztelana, wszędzie po dworach jestem widywany i przyjmowany łaskawie. Przechodząc tedy mimo Żerdzieliszek, choć czcigodnéj matrony pani Wojskiéj cale nieznany, zasłyszawszy o rannym bohaterze, za powinność sobie poczytałem pokłonić mu się i w téj samotności służby mu moje ofiarować?