Chorąży popatrzał nań.
— Coza służby? zapytał — cyrulikiem acan nie jesteś? doktorem téż nie, a i księdzem pewniéj jeszcze...
— A! nie księdzem, to nie! rozśmiał się Sołotwina, weneruję ten stan i suknią, ale jeszcze w szkołach byłem gdy ze mnie bizunem szatany wyganiano, i mimo to zawsze któryś sobie siedzibę w tym zlepku gliny upodobawszy, przycupnął w nim — więc do stanu duchownego się nie zdałem. Co się tyczy medycyny, téj się nie zarzekam. Trafiały mi się cudowne kuracye melancholii, ba i innych słabości.
— Ale nie ran jak moja! odparł ponuro Wilczek.
— Czemu? Czemu? począł ożywiając się Sołotwina. Jest to aksiomatem w medycynie, o czém słyszałem od doktora Anabiusa, iż od dobréj krwi zależy ran leczenie, a od dobrego humoru, dobra krew... Niech mi Chorąży uwierzy...
— A mądry byś był, gdybyś mię humorem obdarzył — odezwał się Chorąży kwaśno — bo oto i w téj chwili, gdybym chory nie leżał — biłbym kto z brzega!
Sołotwina się obejrzał ostrożnie, palcem pokazał na drzwi i chrząknął. Potém rękę przyłożył do ust i cicho rzekł — Baby!!
Wilczek kiwnął głową.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Wilczek i Wilczkowa.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.