Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

ducha... a! jak to okropne... widzieć ten boży kwiat zdeptany nogą, zwalany może błotem, skrzywiony na złamanéj łodydze... czy jest co smutniéjszego na świecie... Pokrzywy bujają pod płotem... a... oni — zawołała nagle stając przed doktorową...
Przyjaciółce także łzy się w oczach kręciły... chciała już odwrócić rozmowę.
— Jedziesz — kiedy? zapytała.
— Nie wiem — nic już nie wiem — cicho odezwała się Tola trąc czoło jakby z niego myśl, natrętną muchę, spędzić chciała... Możnaż tak... człowieka złamanego rzucić bez opieki? godziż się...
— Przyznam ci się — szepnęła doktorowa — jeździłam dziś umyślnie do prezesa, chciałam w nim obudzić jakieś uczucie obowiązku.
Tola rozśmiała się szydersko.
— A! jakżeś ty naiwna! W nim!!
Zawstydziła się sama swéj popędliwości i poprawiła. — A cóż prezes?
— Potrafiłam go tylko do niewidzianego pobudzić gniewu... nic więcéj.
— Wiedział już o nim!
— Niestety...
— Moja droga — odezwała się Tola — radźcież z waszym profesorem dokąd się ma protegowany wynosić — bo nie sadzę, żeby mu tu dano pobyć długo.
Żywo zaczęła chodzić po pokoju... widocznie walczyła z sobą... zrywała się coś mówić i nie śmiała, a rumieniła...
— Pojutrze wyjeżdżam — zawołała — tak — ale jutro — droga moja... ja mogę u ciebie być przypadkiem, rozumiesz mnie... a ty mogłabyś tego dnia mieć u siebie profesora z jego — protegowanym.
— Jeśli ten protegowany gdziekolwiek być raczy — profesor mi mówił, że się wyrzekł i zarzekł towarzystwa. Właśnie go chciałam mieć u siebie przez nieszczęśliwą ciekawość kobiecą. — Wiesz co na zaproszenie odpowiedział profesorowi?
— Cóż przecie?
— Powietrze salonów nie zdrowe dla mnie, ubogi