Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

nom — już proszę na mnie się spuścić. Ja go zamknę na klucz, a nie wyjdzie bez mojéj wiedzy. Za to odpowiadam.
— Wszystko to pan spełnij tak.... widzisz.... żebym ja w to wmięszany nie był. — Jest to interes szpitala — rozumiesz pan — mogłoby być źle. — bardzo źle... gdyby inaczéj się stało. Przecież i panu idzie o to, aby szpitala nie narażać.
Ekonom, który rocznie do tysiąca talarów wyciągał z zarządu instytutu, przeląkł się niezmiernie, zaklął na wszystko, że będzie posłusznym... i gdyby mu w téj chwili żywego pochować kazano, byłby to niezawodnie spełnił.
Prezes skinął nań jeszcze zalecając milczenie, począł rozpytywać o inne szczegóły i w końcu szpital opuścił... blady, pomięszany i widocznie niespokojny.
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, ekonom pobiegł do sali, cały przejęty ważnością powierzonej sobie misji, od której los szpitala miał zależeć.
Widział już w tym chorym ważnego przestępcę stanu, ukrywającego się przed pomstą prawa, widział spisek wkradający się pod wełniane kołdry łóżek i podkopujący to spokojne siedlisko nędzy, na którym on tył i pasł się tak wygodnie. Widok téj bladéj twarzy przerażał, spojrzawszy na numer 136 znalazł go pełnym najczarniejszych zbrodni śladów. Brwi, zmarszczki na czole, usta wpadłe, wszystko niebezpiecznego oznaczało zdrajcę, który spokój publiczny miał zamieszać, a, co najgorzéj, chleba go pozbawić.
Przenieść chorego nie mógł jednak proprio motu bez siostry Hilarji. Ta siedziała właśnie nieopodal od łóżka.
Ekonom skinął na nią i wyprosił ją do apteczki.
— To musi być mocno chory człowiek! rzekł wskazując palcem na salę.
— Który?
— A ten 136?
— W istocie, bardzo biedny... stary...
— Jemu tu w téj sali, wśród tych naszych chorych nie bardzo dobrze być musi...