Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak to — głodny...
— Dwa dni prócz trochy wody nic nie miałem w ustach...
To powiedziawszy zamilkł...
— Zwlecz się, jak można... byle tu do pierwszego domu — tam coś znajdziemy... począł żywo profesor...
Nieznajomy, który oczy miał wlepione w ziemię i głęboko zdawał się zamyślony, nie odpowiedział nic — profesor powtórzył, pokręcając jego rękę — ocalony ruszył ramionami.
— To, coś waćpan zamierzał — nie wykona się — dodał profesor — nie dopuszczę, choćby miało przyjść do walki. Musisz iść ze mną... nic nie pomoże... Młody człowiek, w tym wieku...
Nieznajomy obejrzał się z jakąś pogardą i przypatrywać zaczął bardzo pilnie mówiącemu... Badał jego twarz z ciekawością jakąś szyderską, nie odpowiedział wszakże nic.
— Proszę pana — odezwał się wreszcie po namyśle słabym głosem — dla czego się pan mięszasz w to, co do niego nie należy?
— Przepraszam, zawołał profesor, człowiek każdy należy do człowieka — mięszam się, bo mam prawo...
— Daj mi pan pokój! odwracając się — odpowiedział nieznajomy — to są brednie. Gdy trzeba karmić, pomódz, ratować, to do was nie należy, a gdy komu sprzykrzyło się żyć, nie wiedzieć po co i na co... przychodzicie z waszém veto i z waszą moralnością — daj mi pokój! powtórzył gniewnie...
— Zmusisz mnie waćpan do postąpienia z nim jak z obłąkanym, począł stary.
— A pan mnie możesz przymusić do postąpienia z nim jak z rozbójnikiem.
— Nie masz nawet siły — rzekł profesor. Nastąpiła chwila milczenia.
— Ja nie ustąpię — odezwał się stary. —
Nieznajomy milczał, podparł się na łokciu i zadumał, jakby nikogo przy nim nie było.
Profesor nie ustępował, przez chwilę milczenia