nie mogło to być, boć starego Murmińskiego nim z Rzymu wyjechał dobrze znałem — z głodu prawie nieboraczysko umierał, a do was się nie odezwał.
Prezes to czerwieniał, to bledniał, ręką tarł po czole... jąkał się i przemówić nie mógł.
— Ks. prałacie do jego serca się odzywam — do uczuć szlachetnych.... raczcie o tém zamilczeć, chciejcie podać w wątpliwość; rzucacie na mnie cień — plamę...
Ks. Salwiani spuścił głowę.
— Jakże ja mogę zmilczeć, gdy mnie spytają — odrzekł — a tożby było serce i szlachetność, bym kłamał?
Prezes zerwał się z miejsca i począł chodzić żywo po pokoju, nie mówiąc słowa...
— Przecież zmilczeć nie będzie grzechem! — zawołał.
— Byłoby grzechem — odparł ks. prałat spokojnie. — Dowiedziałem się tu dopiéro, że to dziecię jest w nędzy!
Dostojny pan ramionami ruszył.
— To dziecię, to ostatni był łajdak i wisus, godzień swojego tatka... a prawdopodobnie już go na swiecie niema.
— Ale pamięć jego!
— Ks. prałacie, przerwał gość — to chyba jakaś ku rodzinie naszéj zawziętość, ja tego nie rozumiem... Mamy zasługi w kraju i dla kościoła położone, godzi się nas oszczędzać. Mogę zaręczyć, że takie wystąpienie bardzo źle widzianém będzie.
Prałat słysząc tę groźbę, rozśmiał się równie łagodnie i spokojnie, jak mówił od początku.
— Ale ja, niepytany nie występuję — rzekł — a ilekroć wezwany będę, abym dał świadectwo prawdzie — nie oglądam się, czy to źle widzianém będzie przez ludzi, byle Bóg widział to dobrém.
Jeszcze chwilę zatrzymał się prezes, którego twarz zmieniona świadczyła o okropnéj walce, jaką w sobie toczył — potarł czoło silnie, rozśmiał się sucho i szydersko, ukłonił i zawrócił ku drzwiom.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.