Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przed godziną był prezes u mnie — dodała, prezes który nigdy w życiu nie miał przestąpić progu tego domu. — Żąda on — zgody — pragnie się tu u mnie zejść z panem i pomówić. Sam pierwszy robi krok do pojednania. Murmiński słuchał z razu zdziwiony, nie dowierzający, potém się rozśmiał.
— On! ze mną! pragnie zgody! zawołał — dziwnie to brzmi w moich uszach. Byłby to dowód, że sam czuje, iż mnie nie zwalczy. Ale kto zna człowieka to rzecz nie do pojęcia. Nie rozumiem — dorzucił — nie pojmuję. To chyba zdrada być musi.
— Ale jakimże sposobem?
— Powiadam pani że nie rozumiem, a obawiam się...
— Czyżbyś mógł się go lękać?
Teodor zamyślił się.
— Nad wyraz wszelki wstrętliwem będzie dla mnie spotkanie z człowiekiem, który mi tyle złego uczynił, w którym czuję nieprzyjaciela — który zmienić się dla mnie nie może.
— Zgody nigdy się odpychać nie godzi!
— Mamy się widzieć przy świadkach?
— Nie — sami.
— Kiedy? zapytał Murmiński.
— Jak najrychléj.
Teodor zadumał się.
— Dobrze, rzekł — posyłaj pani po niego — jestem gotów — po cóż mamy odkładać, niech przyjdzie.
Doktorowa zdziwiła się nieco nagłemu postanowieniu. — Nie potrzebujesz się namyślać? rozważyć?
— Nie — wolę zrzucić z siebie to natychmiast, jestem przekonanym, że to do niczego nie prowadzi...
To mówiąc rzucił się na krzesło Murmiński, załamał ręce i pozostał nieruchomy.
— Odłóżmy to do jutra — szepnęła ręki jego dotykając doktorowa. — Nie trzeba okazywać zbytniego pospiechu — miéj czas do rozmyślenia, jak się z nim znajdziesz...
— Jak mi uczucie podyktuje — odparł Murmiński — lecz, jeśli pani chcesz do jutra... Zgadzam się.