Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Teodor się cofnął. —
— Nie — tego, co się moim przekonaniom przeciwi, nie uczynię...
— O cóż idzie — dodał pierwszy — my nie wymagamy nic więcéj nad to, byś testamentu nie głosił — by rzecz pozostała pokryta milczeniem. — Rodzina moja otwiera panu drzwi — ja pragnę przejednania, jeślim obraził, proszę o przebaczenie. — Co pan zyskujesz na tém, że nas dotkniesz boleśnie choćby w przesądach naszych, że uczynisz z nas nieprzyjaciół i wrogów...? —
— Chcesz pan więc, abym dla miłości waszéj nosił na czole piętno jakiegoś wątpliwego pochodzenia i dla miłości matki, dla jéj pamięci, okrył ja hańbą?
To mówiąc rozśmiał się Teodor.
— Przyznaję się, że tych idei i pojęć zupełnie nie rozumiem.
— Prezes chmurny cofnął się i stanął oparty o komin.
— Jesteśmy od kilkuset lat osiedli w kraju — rzekł zwolna — mamy stosunki przeważne, mamy siły, których pan nie cenisz, lecz które mu się w każdéj chwili życia dać uczuć mogą; wyzywasz nas do walki, która niekoniecznie szczęśliwie dla pana wypaść może.... Co zyskujesz na tém?
— Spełniam obowiązek — idę prostą drogą prawdy — odezwał się Teodor — nie widzę najmniejszego powodu, dla któregobym zrzekać się miał praw moich.
— My zrzeczenia się ich nie wymagamy, ale — przemilczenia — dodał prezes — ofiarujemy panu za to przyjaźń, pomoc, zgodę.
Teodor nie odpowiadał długo, usta jego bolesny uśmiech podnosił.
— Na szczerość téj przyjaźni, na skuteczność téj pomocy, na trwałość téj zgody, po tylu latach prześladowania, po tylu dowodach nienawiści nie mogę rachować — rzekł cierpko... pozostańmy sobie obcymi, to lepiéj.