— Chciałbym dzieci zobaczyć!
Żądanie to przeraziło Żuljettę, która ani przypuszczać mogła, by cień niebezpieczeństwa mu groził. — Zakrzyknęła zrazu przeciw temu dziwactwu męża — lecz właśnie nadchodził doktór, którego ufryzowany młodzieniec chwycił w resursie na gorącym whiście.
Na widok téj facjaty rumianéj, pompatycznéj, imponującéj — prezes zmięszał się i nim do niego Eskulap przystąpił, prosił żony, ażeby wyszła.
Zawahała się zrazu prezesowa, lecz nawykła do posłuszeństwa — ustąpiła powoli. — Doktór, który wpatrywał się już chwilę bacznie w chorego, usiadł przy nim. Zmiana twarzy prezesa uderzyła go, pochmurniał sam. —
Chciał ująć za rękę prezesa, który mu ją bezsilnie wyrwać usiłował... jakby się czegoś obawiał... ale wnet sam porwał doktora dłoń... zwrócił się ku niemu i wybełkotał.
— Na honor, zaklinam!! Proszę! Choroba nagła! apopleksja! nic innego! zaklinam! Żadnego ratunku nie przyjmę, bo chcę i muszę umrzeć. — Milcz! proszę —br>
Osłupiał doktor z podziwu. — Na twarzy chorego jakiś rozkład szybki organizmu się malował, rysy się zmieniły, ścięgna poruszały i wyciągały nienaturalnie... Doktor załamał ręce... a potém biegł do dzwonka, prezes go za połę schwycił. — Stój! honor!... mówił ochrypłym głosem... Nic! nic nie trzeba. — Honor!... Niech przyjdą dzieci! dzieci!
Z szybkością nadzwyczajną pod wpływem tajemniczym twarz się przemieniała — położenie doktora stawało się przykrém — stracił głowę pod naciskiem tego piorunującego niebezpieczeństwa. Obłąkany wzrokiem powiódł po pokoju... na biurku stało jeszcze małe okrągłe pudełeczko otwarte, wypróżnione, na którego dnie odrobina jakiegoś białego proszku się lśniła...
Świeżo znać było wzięte... niewiadomo zkąd... jakby z apteki — szpitalnéj. —
Chory zobaczywszy pudełeczko, chciał wstać, lecz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.