dziatki radują się słońcu... a tak to buja! buja! a tak się to śmieje, a pachnie... a błyszczy...
— Żebyś widział ogród mojéj żony, dodał prezes, rad się pozbyć profesora i zrzucić go niewieściemu kółku, bo właśnie rozprawiał o nowém towarzystwie kredytowém...
Profesor zwrócił wzrok i ukłon ku prezesowéj, ale się z miejsca nie ruszył.
— To flora aklimatyzowana, nie nasza — rzekł, to są przybysze z różnych stref i z różnych świata części, a ja — najbardziéj lubię nasze kwiateczki, te, co to sobie dziko rosną, gdzie je pan Bóg posiał lub posadził...
Prezesowa odgadłszy męża, odezwała się, chcąc profesora ku sobie odciągnąć...
— A i ja téż mam w ogrodzie nasze kwiatki!
Kudełka się uśmiechnął, lecz został na miejscu jak wkuty... Nie wiadomo, jakby się było to skończyło, — gdyby nowy gość nie ukazał się na progu. Był to przybyły z nadsprejskiéj stolicy dygnitarz, ku któremu gospodarz szybkim krokiem podbiegł niemal do progu, potrąciwszy nawet profesora, za co go nie miał czasu przeprosić... Kudełka zmieszany jeszcze bardziéj, cofnął się kroków parę, powiódł oczyma po przytomnych — nikogo nie znalazł znajomego...
Położenie staruszka było nad wyraz przykre; co żyło, otoczyło dygnitarza, rozmowa wszczęła się po francuzku a profesor, choć ten język umiał doskonałe, mówił nim nie ceremoniując się zbytecznie z wymawianiem.
Zostawiony sam sobie, nie bardzo pewien, czy wypadało mu usiąść, jeszcze mniéj pewny, gdzieby było najprzyzwoiciéj zająć miejsce; w ostatku wpadłszy na smutny tor myśli, iż siadając, może żółtą ową skórę jeszcze więcéj na światło dzienne wyprowadzić — profesor został w smutnéj zadumie nad znikomościami świata tego. Robiło mu się zimno, gorąco; czuł, że mu paliła twarz, że krew po żyłach biegła jak spłoszona, to się nagle zatrzymywała — słowem stan to
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.