Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan prezes...
Nic nie mówiąc, drżącą ręką prałat wskazał na krzesło, w rysach jego twarzy odmalowało się wrażenie jakieś bolesne. Zamruczał coś zupełnie nie zrozumiałego.
Prezes usiadł...
Po krótkiéj chwili oczy zbladłe ks. Jeremiego odkryły się znowu, popatrzył na siedzącego i zamknął je... jakby znużony...
— Jakże zdrowie ks. prałata? zapytał prezes cicho.
Długo trzeba było oczekiwać na odpowiedź, na ostatek — dał się słyszeć szept niewyraźny.
— Jednakowo...
— Myślałem, że wiosenne powietrze odżywi cokolwiek..
Ks. Jerem i potrząsł głowa...
— I dziś więc — rzekł wyczekawszy prezes ze smutną bardzo i zakłopotaną twarzą — trudno się nam będzie rozmówić dłużéj... czego pragnąłem od dawna.
Całe oczy prałata otwarły się żywo i wlepiły jasne w mówiącego, jakky się dopiero przebudził. Zdawało się, że uczynił wysiłek jakiś — ażeby więcéj téj upragnionéj prezesowi rozmowy nie zwłóczyć. Westchnął tylko...
— Mów acan dobrodziéj... proszę mów... odezwał się nieco silniejszym głosem, podnosząc dotąd spuszczoną na piersi głowę, — proszę. —
Trochę niecierpliwości zdradzały ruchy starca; głowa mu się trzęsła... a jednak starał się ją na ramionach utrzymać tak, aby gościowi wprost patrzeć w oczy.
— Tyle już czasu upłynęło od śmierci mojéj nieboszczki matki — odezwał się prezes oglądając po pokojach i znać lękając, aby go sługa nie podsłuchiwał.
Zawszem pragnął od ks. prałata, który byłeś jéj przyjacielem i powiernikiem, dowiedzieć się, czy mu jakiéj swéj ostatniéj woli nie zleciła...