Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

Najcudniejszy był wiosenny poranek, tak cudny, że nawet w mieście pomiędzy murami czuć było wiosnę i młodą dnia godzinę. Drzewa, wygnańce, stojące za wysokiemi murami ogrodów i tęskniące za powietrzem i słońcem, tego dnia wyglądały zielono, deszcz wczorajszy z kurzu je obmył, rosa zwilżyła, słońce nakarmiło... resztki bzów kwitły i pachniały. W miasteczku cicho było jeszcze i spokojnie. W niektórych kościołach łagodnie ciche odzywały się dzwonki, ulicami przesuwali się ludzie, których rano budzi wiek lub troska. Większa część okiennic była pozamykanych i sztorów pospuszczanych. Wrota gdzieniegdzie się otworzyły tylko. Na kamieniach bruku rosa nie miała jeszcze czasu oschnąć, choć długie rannego słońca promienie wciskały się gdzieniegdzie, przerzynając półmrok poranka.... Była to godzina, w któréj się żyć chciało.
W kamienicy bardzo porządnéj i czysto utrzymanéj, o czterech okienkach w ulicę, otworzyły się zwolna zaryglowane drzwi i wyszedł z niéj staruszek.
Jego starość dobrze harmonizowała z tą młodością poranka; był świeży, rzeźwy, ruchawy i choć białego włosa, choć pomarszczonéj twarzy, wyglądał wesoło, raźnie — prawie nadto młodo. W oczach jego szarych błyskało życie i myśl niestrudzona, usta oblekał wyraz wesela, poruszał się szybko i swobodnie.
Znać w domu, z którego wychodził, wszyscy jeszcze spali, bo drzwi za sobą na klucz spuścił i do kieszeni go schował.
Staruszek był mały, dobrze zbudowany ale nie o-