Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

wyt, że zaszła omyłka, ale Przebór, który go przedstawiał, wątpliwości nie pozostawiał.
P. Łukasz zrozumiał to, że świadkiem rozmowy być nie potrzebował, a byłby zawadą uie pomocą; wyśliznął się więc zaraz za drzwi.
Chwilkę jakoś Towiańskiej trudno było nawiązać rozmowę. Zaczepiła go o to, iż Sas, czy go kto królem uznawał czy nie, ciekawość obudzał, a mało osób go w Polsce znało i różne dochodziły pogłoski.
— A!! możemy powinszować jego wyboru — pośpieszył z odpowiedzią Witke — pan ze wszech względów godzien tronu... Umysłu wielkiego, wspaniały, szczodrobliwy aż do zbytku, ludzki i łagodny.
— Więc tylko same pochwały masz waćpan dla niego! — odparła kasztelanowa. — To się rozumie, kto mu służy...
— Ja nie mam szczęścia być w służbie króla — rzekł Witke — ale mówię to co wszyscy, którzy go znają powtórzą.
— Mówią, że bardzo płochym jest — dodała Towiańska — no i wiarę katolicką, chociaż przyjął na pozór, swoję dawną podobno trzyma...
— Nigdzie się to jednak nie pokazało — począł Witke. — W Krakowie go wszyscy widzieli przystępującego do Komunji.
— Towiańska głową kiwnęła.
— Szczodrym jest — wtrąciła — powiadasz waćpan. Pewnie, pewnie, bo inaczejby nic nie dokazał. Rzeczpospolita wycieńczona wojnami potrzebuje pieniędzy. Wojsko niepłatne.
Zatrzymała się patrząc badawczo na kupca, który stał z pozoru bardzo chłodny.
— Na wszystko mu stanie — odezwał się po namyśle — nawet na zawdzięczenie tym, co mu sprzyjać i posiłkować zechcą...
Spojrzał w oczy kasztelanowej, której rumieniec dał poznać; że się już dorozumiewała posłańca.