Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

niech się układa jak chce... ja tam nie wiem, a ze mną co będzie??
— Król dla pani kasztelanowej nie chce być skąpym — rzekł Witke — i owszem, gotów szczodrym się okazać... Klejnoty które dla niej przeznacza, wysokiej ceny... z pewnością warte będą tego, co pani mieć sobie życzyłaś...
Towiańskiej oczy zdawały się wyskakiwać z powiek.
— Znaczniejszą ich część — mówił dalej niemiec — powierzono mi dla pokazania... ale nie mam prawa z rąk ich puścić, tylko dano mi je, byś się pani przekonała, że król na seryo o tem myśli.
O mało z rąk mu pudełek nie wyrwała Towiańska, taka ją paliła ciekawość. Witke jakby na przekór flegmatycznie zaczął pudełka rozkładać na stole.
Wielce kunsztowna oprawa i doskonałe naśladowanie kamieni w niej zawartych, w pierwszej chwili tak zachwyciły kasztelanową, iż stanęła osłupiała.
Kosztowne kanaki, najszyjniki, pas, kolce, dyadem, błyszczały ogromnemi szmaragdami i topazami.
Nanczony o cenie tych wyrobów, Witke z kolei wymieniał wartość każdego z nich.
W Towiańskiej po ochłonięciu z pierwszego wrażenia obudziła się nieufność. Nie przypuszczała fałszu i na myśl tę nie wpadła, ale posądzała, że przeceniono te precyozy.
Sama ona nie bardzo z takiemi rzeczami była obeznaną.
— A no! piękne, piękne — zawołała powstrzymując się od pochwał — ale licho wie ile to może być warte. Ja się na tem tak dalece nie znam.
— Przecież król... — wtrącił Witke.
— A! co tam król — odparła — czy on tam o wszystkiem wie i rozporządza sam... Jego razem i mnie mogą jubilerowie oszukać. Ja nikomu nie wierzę.
— Na sprawdzenie wartości czas będzie później — rzekł kupiec — mnie tylko pani pokazać to zlecono.