Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Daj-że mi się w nich choć kilka godzin rozpatrzyć — poczęła natarczywie kasztelanowa. — Właśnie mam w gościnie Lubomirską, podkomorzynę koronną, ona to się lepiej na tem zna, niż ja, a jest naszą blizką krewną. Pokażę jej, nikomu więcej, słowo daję, nikomu więcej. Waćpanu każę dać kwaterę w zamku, przenocujesz, klejnoty oddam jutro.
— Nie kazano mi ich z rąk puścić, nie mam prawa — odparł Witke.
Towiańska z błagalnego tonu, przeszła natychmiast w gniew.
— Cóż to ja nawet na tyle wiary nie mam, aby mnie na kilka godzin powierzyć klejnoty. Nie przywłaszczę ich sobie przecie.
— Ja jestem sługą i spełniam rozkazy — dodał niemiec.
— Musiałeś je źle zrozumieć — ciągnęła dalej Towiańska — nie może być, aby mnie, senatorowej, okazywano nieufność.
Witke nie wiedział co począć, gniewała się, fukała, rzucała. Koniec końcem tak go znużyła, że pomyślał, iż niebezpieczeństwa nie było w powierzeniu na kilka godzin rzeczy, nie mających nadzwyczaj wysokiej wartości. Nie zdawało mu się też, ażeby na fałszu Towiańska poznać się miała, bo oglądając, unosiła się najbardziej nad kamieniami bardzo niezgrabnie naśladowanemi. Nadchodził wieczór, a nazajutrz do dnia ofiarowała się zwrócić wszystko.
— Pani kasztelanowo — rzekł w końcu — pani mnie zgubić nie zechcesz.
Zaczęły się targi, prośby, nalegania, tak nieznośnie napastliwe, że znużony niemi Witke, w końcu, rozmyśliwszy się, do następnego poranku zgodził się dla rozpatrzenia pozostawić przywiezione klejnoty. Nie czyniłby był tego pewnie, gdyby nie wiedział, że podrabiane były.
Przywołano natychmiast marszałka dworu Prymasa, niejakiego Skwarskiego i kasztelanowa zdała mu