Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

znać świeżą dłubaninę, gdy je wyjmowano i zakładano...
Nie moja rzecz sądzić, co to miało znaczyć — dodał — alem ja stary wyga, ja na tem zęby zjadłem, ja do szacowania klejnotów koronnych byłem wzywany, gdy je w zastaw dawano, ja się nie mogłem omylić i zbłaźnionym być nie chcę.
Głos mu drżał, tak wziął do serca przypisywaną sobie omyłkę.
Kasztelanowa ruszyła tylko ramionami, gdy Padniewczyk pomrukując potwierdził zapewnienie towarzysza.
— Wierzę, wierzę — dodała — bądź waćpan spokojny, chcieli mnie oszukać, ale się nie udało, będę ostrożną.
Ale, że to są, bądź co bądź, królewskie sługi, lepiej o tem zamilczeć.
Miała słuszność pani kasztelanowa, ale zaleciwszy milczenie Mrużakowi, sama go nie umiała utrzymać. Wiedziała o tej przygodzie piękna podkomorzyna Lubomirska, nie była ona tajemnicą dla synowej, dla Prymasa, dla znaczniejszej części jego dworu, nikomu nie zalecano, aby nie rozpowiadał co posłyszał, wieść więc o fałszywych klejnotach, rozeszła się po kraju i rozmaite wywołała sądy. Towiańska się nie bardzo sromała tego, że wymagała porękawicznego, które było w obyczajach i nikt się nie taił, kto go wymagał, daleko mocniej to ją obchodziło, że mogła być zawiedzioną i oszukaną. Witke w przekonaniu, że naprawił popełniony błąd, wrócił trochę spokojniejszy do Warszawy.