ono w wybuch gniewu, albo szyderstwa zamienić. Chociaż nie zdawał się mieć nad lat trzydzieści, nieznajomy czoło miał pofałdowane, policzki pokrajane fałdami grubemi. Z młodości niewiele mu już pozostawało.
Za wprowadzającym go do sklepu, a potem do komórki Zacharjaszem, szedł tak nieśmiało i ostrożnie, jak gdyby lękał się być spostrzeżonym, lub czuł, że się nie powinien tu znajdować.
Witke prowadził go, ożywiony wielce i wesoły.
W komórce, posadziwszy go na krześle swem za stołem, Zacharjasz zawrócił do sklepu, aby kazać podać wina i natychmiast, wydawszy rozkazy powrócił, przy gościu zasiadając na ławie.
Przybyły nie tracąc czasu, z niezmierną ciekawością, rozpatrywał się po kątach, jakby do najtajniejszych głębin ich chciał preniknąć, najdrobniejszy przedmiot nie uszedł jego uwagi.
Rozmowa nie rozpoczęła się, aż gdy chłopak sklepowy, w fartuszku, przyniósł na tacy drewnianej, butelki z winem i kubki. Gospodarz zaraz je ponalewał i począł od potrącenia się z gościem.
— Zdrowie wasze i wszystkich panów polaków miłych naszych przyjaciół i sprzymierzeńców — odezwał się wesoło. — No? jakże się wam u nas podoba.
Zacharjasz mówił po niemiecku, przybyły słuchał z uwagą natężoną, jakby nie bardzo łatwo zrozumieć było, a gdy przyszło do odpowiedzi, zrazu się zająknął, trwożnym wzrokiem obiegłszy komórkę.
— Jakżeby się podobać nie miało? — odparł powolnie, osobliwą niemczyzną, której każdego wyrazu zdawał się szukać z wysileniem i niemiłą trudnością. — Dwór naszego przyszłego króla, a waszego Kurfirsta J. Mości, prawdziwie królewski, w mieście widać dostatek... wesoło wszędzie, zabawy ciągłe. Jakżeby się podobać nie miało? — powtórzył raz jeszcze. — Tu tylko żyć.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.