skupa, wszedł, pochyło trzymający się, rysów wielce znaczących, oblicza pełnego myśli, starzec, w sukni czarnej, przepasanej takimże pasem, z płaszczykiem na ramionach.
Był to niegdyś ulubiony Janowi III, znakomity uczony O. Vota, towarzystwa Jezusowego. W zakonie swoim niepospolite miał on znaczenie i mimo bardzo już podeszłego wieku, zakon i Rzym w sprawie katolicyzmu i wprowadzenia na tron saskiego Kurfirsta, nim się posługiwać musieli. Fleming pozdrowił go zdaleka, grzeczniej niż się po nim było można spodziewać, a biskup, mimo, że był prostym zakonnikiem, zrobił mu miejsce pośpiesznie, okazując wielkie poszanowanie.
O. Vota, wydawał się już gościem na ziemi. Niegdyś żywy, a niezmordowany w pracy, dziś zimny, wyżyty, zastygły, spokojny, spełniał już tylko powołanie obowiązków, gorąco się sprawami powszedniemi nie zajmując.
— Przychodzicie bardzo w porę — począł Fleming, zbliżając się. — Mowa jest o pieniądzach, myśmy już skarb saski znacznie wyczerpali, nim akcyza da nam coś znowu, zakon nam w Polsce u siebie kredyt zapewnił. Niezmiernie go potrzebujemy.
Vota słuchał zimno.
— Cośmy przyrzekli i co ojciec generał w Rzymie, zapewnił Baronowi von Rose, my to spełnimy święcie. Alc najdostojniejszy panie — dodał — pieniądze to nie są nasze, należą one do zakonu, a raczej do chrześcijaństwa całego, do kościoła, do missyi naszych. Dać ich więc nie możemy bez pewnych gwarancyi i bezpieczeństwa.
— Myśmy ofiarowali klejnoty — odparł Fleming — to rzecz umówiona.
— Nasi prowincyonałowie, będą mieć stosowne rozkazy, chciejcie o tem upewnić króla.
I pomilczawszy chwilę, O. Vota rzeki ciszej, nie patrząc na Fleminga.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.