Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

do rozmowy tem chętniej, że Witke po włosku się był nauczył i wcale nieźle z jego signorją mógł się rozmówić.
— No, kochany Zacharia — rzekł kamerdyner, żywo się poruszając — cóż tam słychać? co robisz?
— Ja? — rzekł szybko Witke — jak zwykle w sklepie siedzę i niewiele mam do czynienia, ale gotów bym czynnym być, gdyby się tylko znalazło zajęcie.
Constantini pomyślał trochę.
— Jakie? — zapytał.
— A! mam wielką ochotę służenia i przydania się na coś, teraz gdy najjaśniejszy pan tyle i tak rozmaitych usług potrzebuje — odezwał się Witke — że gotów bym był na wszystkiezlecenie, gdyby mi je tylko powierzono.
— O! o! — przerwał Mazotin, przystępując do niego. — Serjo to mówisz? W istocie nam zaufanych ludzi, szczególniej do Polski potrzeba.
Witke podniósł głowę.
— A jak się to składa dobrze — odpowiedział z uśmiechem — bo nawet przypadkiem po polsku nieźlem się nauczył.
— Jakim sposobem — zawołał zaciekawiony widocznie Mazotin.
— A! a! nie miało się co robić — rzekł kupiec — zdarzył się człowiek, a ja jestem każdego języka ciekawy.
Constantini się zamyślił. Położył rękę na ramieniu kupca.
— Hm! — rzekł — w istocie się wmości przydać i nam też może. Nam pewnych ludzi potrzeba, którymby czasem i pieniądze i klejnoty powierzyć można. Jesteś człowiekiem majętnym i uczciwym, na rozumie i zręczności ci nie zbywa.
Witke się skłonił, dziękując.
— Proszę mną rozporządzać — odezwał się prędko — do Krakowa, a choćby i do Warszawy pojadę