Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

mała to rzecz i niewielką z niego pociechę musiała mieć Przebędowska...
— O, ja sobie wcale nie życzę, abyś się z nim spotkał — dodała Marta — temu człowiekowi źle z oczów patrzy.
— Ale to biedak, który żadnego nie ma znaczenia — przerwał kupiec.
— I tem niebezpieczniejszy — odparła Marta — bo chciwy, aby co pozyskać gotów na największą podłość.
Zacharjasz potwierdził to poruszeniem głowy.
— Nie myślę się też z nim wdawać — rzekł krótko.
Następnego dnia rano jeszcze niezupełnie rozwidniało, gdy pan Zacharjasz był już na wozie wygodnym, z dwojgiem czeladzi, i pożegnawszy matkę, która nieznacznie krzyżem go świętym błogosławiła, puścił się w podróż odważnie i wesoło.
Na trakcie tym, który z Drezna prowadził do starej stolicy, chociaż nie było jeszcze oddziałów saskich, które tam ciągnąć miały, ani dworu i ekwipażów króla poprzedzających go, ruch już panował większy daleko niż zwykle. Po gospodach spotykał kupiec i od Drezna i do Drezna dążących panów, szlachtę, duchownych i wojskowych. Pomiędzy tymi wielu z twarzy znał Witke, ale im nie był znanym. Z nikim jednak nie zawiązując stosunków, jak mógł najpośpieszniej biegł do Krakowa nasz kupiec, gdyż czasu potrzebował, aby tam jakąkolwiek zrobić znajomość, a wskazówek miał mało. Baur tylko dał mu list do kupczącego jak on suknami mieszczanina krakowskiego, Hallera, człowieka zamożnego, który chociaż od kilku pokoleń całkiem się stał polakiem, pochodzenia swego niemieckiego się nie zapierał i języka niezapomniał...
Zacharjasz czynny i baczny, nawet w podróży nie omieszkał z niej korzystać, rozglądając się wśród spotykanych ludzi i nastawając ucha na rozmowy.
Z nich jedno tylko mógł wyciągnąć, że chociaż