Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

Nastąpiła krótka chwila milczenia, Górski zadumał się i z koniem przybliżył ku Morawskiemu.
— Uczyli was ojcowie jezuici w szkołach historyi zwierząt? — zapytał po namyśle.
Morawski się rozśmiał.
— Mało co — rzekł...
— No, to życie waćpanu dało tę obserwacyę — rzekł stolnik zimno — że najsroższy a najniebezpieczniejszy zwierz stroi się w najpiękniejszą sukienkę. Niema wdzięczniejszych barw tęcza, nad skórę żmii i węża, mieni się i złoci kameleon, piękny jest tygrys i lampart...
Morawski słuchał zdziwiony.
— Więc? — wtrącił.
— Ja żadnych wniosków z tego nie ciągnę — zakończył Górski. — Nie wiem zkąd mi to na myśl przyszło, może od tych skór lamparcich, które nasi pancerni mieli na barkach...
Morawski nie pytał więcej.
— Chcesz panie starosto, na bigos do mnie? — wtrącił z koniem się w tył cofając stolnik — bardzo proszę. Na zamku wprawdzie pulpety nas czekają, ale ja tam nie pojadę...
— Ja zaś nie dla pulpetów, uchowaj Boże — rozśmiał się starosta — lecz żeby bliżej poznać naszego pana przyszłego na zamek muszę.
— A jakże się z nim rozmówisz? — spytał z przekąsem Górski — po polsku zasię nie umie słowa, po łacinie, jakom słyszał, nie wiele zna, a waszmość z niemiecką i francuzką mową jak stoisz?
— Na bakier — rozśmiał się Morawski — co nie przeszkadza, abym zdala choć mu się nie chciał przypatrzeć.
Górski skłonił się i odjechał ku kamienicy Hallerowskiej.
W bramie jej stał Witke, chciwie pochwytując słowa i wyrazy twarzy, on sam wesoło był usposobionym.