Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

uradowali się niezmiernie, wiedzieli, że on tu już mieszkał dłużej, oblegli go więc pytaniami.
Mało i tylko powierzchownie poznawszy polaków, ci ichmoście znajdowali ich tak łatwymi, uprzejmymi uginającymi się, że sobie i królowi najpiękniejszą wróżyli przyszłość, sądząc, że im się uda przeprowadzić, co tylko zechcą.
Mazotin szczególniej zuchwale patrzył na przyszłość.
— Straszono nas niepotrzebnie — mówił śmiejąc się. Nikt tu się opierać nie myśli, ludzie lgną do nas, nawet z przeciwnego obozu francuzkiego, codzień się ktoś do naszego przerzuca. Niechże bliżej naszego pana poznają i skosztują, dopiero w nim zasmakują.
Hoffman z uśmiechem sarkastycznym, szepnął bardzo cicho.
— Ale im Königsteinu i Pleissenburga nie pokazujcie, bo tego oni nie lubią.
Mazotin, który po ciężkim dniu odpoczywał w swojej komnacie na zamku, dla towarzyszów i gości, zastawił i wino, które królewskiego stołu były godne, bo też od niego zostały przyniesione. Tem bezpieczniej mogła sobie służba pozwolić, bo August też, odprawiwszy gości ceremonialnych: nuncyusza, duchownych i wyższych urzędników, w ciaśniejszem kółku rozpoczął zwykłe wieczorne libacye, często się dopiero kończące nad rankiem.
Fleming, Pflug i inni przyboczni, dotrzymywali mu placu. Ale dnia tego nie można było biesiadowania przeciągnąć zbyt długo, bo następny miał zająć uroczysty pogrzeb poprzednika, wedle prastarego zwyczaju.
Ponieważ zwłok Sobieskiego, rodzina i Kontyści, wydać nie chcieli i strzegli ich w Warszawie, sądzono, że nawet cały obrzęd koronacyjny rozbije się o to, iż ceremonii pogrzebowej dopełnić nie będzie można.