Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

których losem się zajmowali. Pomimo tego szczęśliwego składu okoliczności twarz wojewody wyrażała niepokój i smutek... Kto znał domowe sprawy Jabłonowskich, ten strapienia nie mógł im też przypisywać.
Wina więc troski spadała na rzeczy publiczne, chociaż te po myśli ich się zdawały. Samo tak wczesne usunięcie się od towarzystwa nowo ukoronowanego króla, gdy ten właśnie odpoczywał i weselił się poufale z przyjacioły, miało niemałe znaczenie. Nikt jednak z najbliższych nawet wojewodzie, wytłomaczyć sobie tego nie umiał. Parę razy zajrzawszy do bajek Ezopa, Jabłonowski otworzył Boccjusza, którego najmniej zdawał się potrzebować, przeczytał jednę kartę i odsunął go. Sparł się na łokciu i zadumał.
Wtem drzwi zlekka się uchyliły i znana a miła wojewodzie twarz wypogodzona Dzieduszyckiego, pokazała się w nich, a wchodzący gość nie śmiejąc zakłócić spoczynku wojewodzie, zatrzymał się milczący, jakby czekał na pozwolenie do wnijścia. Wojewoda wstał i zbliżył się do progu, podając mu rękę, a twarz usiłując rozjaśnić.
— Pozwolicie? — zapytał starosta.
— Proszę was — rzekł Jabłonowski — widzicie, nie przerwaliście mi nic, oprócz smętnych myśli!
— Smętnych! wśród prawdziwego wesela? — odparł wchodząc zwolna Dzieduszycki i zabierając miejsce przy stole, u którego Jabłonowski też siadł na swem krześle.
— Tak jest — rzekł wojewoda — smętnych wśród wesela, a może tem weselem właśnie wywołanych. Taką jest ludzka natura, że się w sprzeczności łatwo przerzuca.
— Nie sądzę — mówił dalej starosta — abyście mogli czemkolwiek smutek usprawiedliwić, ja się już tem nawet cieszę, żeśmy szczęśliwie przebrnęli te dni ciężkiej radości urzędowej, występów galowych, viva-